Anonim8 Opublikowano 27 Lutego 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 27 Lutego 2011 Fragment prozy nieznanego autora. Myślę, że na czasie. Na forum zrobiło się ostatnio gorąco, szczególnie w kwestiach egzystencjalnych. Dalszy ciąg może nastąpić.....w zależności od zapotrzebowania. 1 O tej porze wózki jechały powoli. Niewidzialny facet od promocji nie włączył jeszcze mikrofonu. Nie obniżył cen i nie zapraszał nikogo na degustację sera, kiszonych ogórków lub cielęcych parówek z filiżanką kawy nowej generacji. Dlatego we wtorek, kilkanaście minut przed dziesiątą życie było jeszcze normalne. Nie zakłócone. Nie oszukane. Życie po prostu nie dla idiotów było. O tej porze wózki rozmawiały ze sobą i przyglądały się wszystkiemu z namysłem. Moim zdaniem, raczej kontemplowały rynek niż nakręcały koniunkturę. Bez względu na życiorys, przebyte choroby, zasobność portfela, bez względu na to, czy jechał wózek emeryta, gospodyni domowej czy tego człowieka, który akurat miał na drugą zmianę, pierwsze cichobieżne wózki zdecydowanie nie lubiły przepychanek. Nie brały udziału w szaleńczych gonitwach za niebywałą okazją i nie znosiły czekania w długich kolejkach do kasy. Czasem pojawiał się wózek nadziany (chociaż o tej porze nie bardzo, nie te godziny), ale czasem się zdarzało. Wpadał wtedy jak przecinak i pomykał demonstracyjnie bez wózka. Prawdę powiedziawszy, on nawet koszyka nie potrzebował. Rzadko kiedy leciał na wysypisko (tak z Byniem nazywaliśmy halę główną), gdzie wszystko było tańsze, ale w ogólnym rachunku wychodziło, że droższe albo tyle samo kosztuje. Po drugiej stronie szyby, wśród wieszaków, regałów i półek pływały arcywzniosłe ekspedientki (te z kolei nazywaliśmy neonkami). Może nie były to najdroższe sklepy w mieście, szczerze mówiąc, druga, nawet trzecia liga: Reserved, Lee, Gucci, perfumeria, jubiler ale — Boże mój — jaki tam pracował personel. Jaką niesamowicie specjalistyczną selekcję musiał przejść, żeby otrzymać homologację na złote karty bankomatowe. W takich ekskluzywnych wnętrzach, gdzie magnetyczne paski decydują o twoim być albo nie być, normalny człowiek nie ma czego szukać. Normalny człowiek bierze wózek i od razu jedzie na wysypisko — tam jest jego miejsce. W takich sklepach nadziane wózki nie tyle przymierzają, nie tyle wybierają czy kupują, one przede wszystkim obcują. Tak, nadziane wózki obcują wtedy z neonkami i w trakcie tego obcowania zamieniają się w skalary, i to niesłychanie uwzniośla obie strony. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o żadne zakupy. Jest rzeczą oczywistą, że taki nieprzytomnie nadziany skalar zakupi kolejne pięć koszul, kolejne trzy pary spodni albo kolejne dziesięć, a może trzydzieści par skarpetek. W gruncie rzeczy chodzi o sam fakt obcowania. Zawsze bowiem istnieje szansa, że taki nadziany skalar rzuci jednoznaczną propozycję spędzenia wspólnego wieczoru jakiejś arcywzniosłej neonce. (tak z Byniem nazywaliśmy halę główną), gdzie wszystko było tańsze, ale w ogólnym rachunku wychodziło, że droższe albo tyle samo kosztuje. W każdym razie, jeśli taki szybkobieżny, nieprzytomnie nadziany wózek się pojawił, to szedł — co mówię — on płynął pasażem handlowym. Płynął i oglądał wielkie jak akwaria witryny butików. Raz jeden, jeden jedyny raz, dałem się namówić Byniowi. Wymyślił sobie spodnie z przeceny. Niedrogie, ledwie 170 Pln. — Chodź. Pomożesz mi wybrać. W piątek i sobotę robiłem u sąsiada garaż. Jak nie kupię teraz, to kasa się rozejdzie — powiedział i znaczącym gestem podrapał się w szyję. — Byniu! Zlituj się. Te portki kosztują tyle, co mój calusieńki przyodziewek! Gdzie ty mnie ciągniesz!? — protestowałem nieudolnie. Już w progu komputerowo stylizowana laska staksowała mnie tak profesjonalnym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: — Wiem facetku, kim jesteś. Doskonale znam takich jak ty. Twoje konto jest puste. Puściuteńkie jest, niczym bęben przed losowaniem totolotka. Tak facetku. Ty przyszedłeś tutaj tylko popatrzeć. Poudawać nadzianego gościa przyszedłeś. — Cokolwiek zresztą myślała, czułem, że uszło ze mnie całe powietrze. A jedyna dycha, którą miałem w kieszeni, rozmieniła się na drobne. Pomyślałem, bardzo szybko wtedy pomyślałem, że czym prędzej należy stamtąd spier... Niestety, było za późno. - W czym mogę panu pomóc? — usłyszałem zdalnie sterowane pytanie neonki. Bynio nawet nie zwrócił na nią uwagi. Popłynął jak nieprzytomnie nadziany skalar w regały z przeceną. Tam przejęła go druga neonka. Stałem trzy metry od drzwi wejściowych i powtarzałem w głowie przed chwilą usłyszane pytanie. W czym ona może mi pomóc? W czym ta arcywzniosła gówniara może mi pomóc? W czym? W wyborze koszuli? Podkoszulka? Skarpetek? W sumie czemu nie............................................................................................s k a r p e t k i ? Skarpetki mogły wchodzić w rachubę, zakładając, że Byniu ma co najmniej dwie stówy w kieszeni i oprócz spodni nie przewiduje innych zakupów. W sumie, czemu nie miałbym odegrać tej komedii do końca. Czemu nie miałbym rozwinąć idiotycznego wątku nadzianego gościa, który jest pusty jak bęben przed wielką kulminacją? Ale z drugiej strony, jednak nie przystoi... z drugiej strony, nie przystoi jednak, tak zuchwale naciągać kolegę z pracy na skarpetki. Strasznie, strasznie skomplikowane etycznie było to moje wejście. Jeszcze przez chwilę zamierzałem się wycofać, jeszcze przez ułamek sekundy rozważałem hamletowską kwestię: być albo nie być nadzianym wózkiem? Najlepiej by było — pomyślałem — gdyby ta młoda neonka podała mi szklankę zimnej wody mineralnej. Tak. Szklanka, lodowato zimnej mineralnej mogła ostudzić moje chore zapędy, mogła uprzytomnić całe szaleństwo pomysłu — mogła — ale nie uprzytomniła. Zamierzałem grać. Chciałem grać. Jak nigdy dotąd, chciałem zobaczyć reakcję Bynia. Co zrobi? Co powie? Jakąż to będzie miał minę, kiedy podejdzie do kasy i nagle dowie się, że prócz spodni z przeceny kupił jeszcze skarpetki. Niedrogie ledwie 25, góra 30 złotych. Na te za 50 już nie zamierzałem go naciągać. Z całym szacunkiem dla ekskluzywnych sklepów, ale moim zdaniem, w takich miejscach powinien jednak stać dystrybutor z lodowato zimną mineralną. Jak nic miałby zastosowanie. Powiem więcej, miałby podwójne, nawet potrójne zastosowanie! Szykowała się potrójna gra. Tak, podstępna, potrójna gra się szykowała. Po pierwsze Bynio, który nie ma zielonego pojęcia, że kupi sobie skarpetki, po drugie ja, który wiem, że mój szanowny kolega będzie za chwilę kupował skarpetki, po trzecie arcywzniosła, a w tej chwili, już wybitnie zniecierpliwiona neonka, która w ogóle nie ma pojęcia, co się wydarzy. Potrójna gra — mówiłem w głębi podstępnej duszy. — Potrójna gra warta jest świeczki. Jedynie dystrybutor mógł rozwiązać szaloną kwestię zakupu skarpetek. W istocie niczego nie rozwiązywał, ponieważ go nie było. Nie było butli z mineralną, nie było kubków jednorazowego użytku, nawet marnego saturatora z poprzedniej epoki ze szklanką na łańcuchu nie było. (Zdaje się, że z tym saturatorem trochę mnie poniosło — zdecydowanie nie pasował do tego wnętrza). Już chciałem się odezwać, już miałem poprosić zniecierpliwioną neonkę o szalone skarpetki z trzeciej półki licząc od dołu, już miałem rozpocząć potrójna grę, kiedy nagle poczułem, że zaschło mi w ustach. — Cześć Marek! Co tutaj robisz? — usłyszałem za plecami głos mojej byłej żony. Przez dwie, może trzy, a może nawet pięć sekund mój prywatny elektrokardiograf pokazywał linię ciągłą. W sensie medycznym byłem martwy. W sensie literackim nigdy bym tego nie wymyślił. Po raz kolejny życie wyprzedziło literaturę. — S k a r p e t k i — wydukałem. — Zamierzam kupić skarpetki. 2 Zostałem przyjęty do tej roboty, bo miałem prawo jazdy i samochód. Nikt nie pytał mnie o życiorys, wykształcenie, kwalifikacje, znajomość języków obcych, doświadczenie czy dodatkowe umiejętności — bo ja wiem — może obsługę transportera opancerzonego. Nikt nie kazał mi rozwiązywać skomplikowanych testów psychologicznych, ani nie zadawał głupich pytań w stylu: co by pan zrobił, gdyby na przykład wyłączono prąd i system informatyczny naszej firmy wysiadł? Co ja bym wtedy zrobił? Mój Boże, co ja bym zrobił? Pewnie bym sobie usiadł, zapalił papierosa i poczekał, aż wróci zasilanie. Co w takiej sytuacji można zrobić? Jak odpowiedzieć na te wszystkie durne pytania, które zadają niektórzy pracodawcy. Człowiek w słuchawce zapytał mnie tylko o pojemność silnika samochodu. — Tysiąc sześćset — odpowiedziałem. Zapytał ze zrozumiałych względów — znowu chodziło o koszty. Szczerze mówiąc, tylko tego pytania się obawiałem, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon. — A gaz? Ma pan gaz? — dodał po chwili. — Nie. — I wtedy pomyślałem, że już jest po mnie. Że bez gazu nie da rady. Nie dostanę tej roboty. — Dobra, niech będzie — powiedział człowiek w słuchawce. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że przez jakiś czas byłem najlepiej wykształconym dostawcą pizzy na telefon w całym mieście. Nie przesadzę również, jeśli powiem, że nie znałem nikogo, kto, mając doktorat w kieszeni, pracowałby w tym fachu. Zresztą, kto by się do tego przyznał. Kto przyznałby się do tego, że ma doktorat w kieszeni, rozwozi pizzę i nie radzi sobie z życiem? Tamtego dnia, we wtorek, kiedy zaczyna się moja opowieść, Bynio pojawił się zanim białe rolety naszej firmy podniosły się w górę, odsłaniając tajniki włoskiej kuchni. — No cześć. Prezes już jest? — zapytał zdyszany. — No cześć. Chyba nie. Nie widziałem go. Byniu usiadł przy stoliku. Podniósł do góry reklamówkę, którą trzymał w ręce i tryumfalnym głosem obwieścił: — Głodni to my dzisiaj Marek nie będziemy! Niech nas firma w dupę pocałuje! Głos Bynia uderzył w białe rolety "naszej firmy". Uderzył, aż miło było usłyszeć. Bynio wyregulował decybele, obejrzał się za siebie i skończył kwestie konspiracyjnym szeptem. — Bez łaski. Mamy kanapki i herbatę. — Pamiętaj Byniu, jak założysz własną pizzerię... Fajna laska idzie... — Gdzie? — Tam. — No, niezła. — A musisz wiedzieć, że istnieje taka możliwość, że kiedyś założysz własną pizzerię, to nie zapomnij wywiesić karteczki: "Kierowców karmić nie wolno". Jak w ZOO, kolego. Jak w ZOO... Białe rolety pojechały w górę. Za ladą stał Prezes i Drużyna Pierścienia. "Nasza firma", Italian Fashion Food Trele Morele i spółka, rozpoczynała działalność. Była jedną z kilkunastu tego rodzaju firm w dusznym mieście i miała cholerną ambicję. Tak, "nasza firma" miała cholerną ambicję wejść na rynek, rozwalić konkurencję, zwiększyć wydajność i asortyment oferowanych produktów, a jak dobrze pójdzie, kto wie, może nawet wskoczyć na giełdę. Ja i Bynio nie mieliśmy ambicji. Szczerze mówiąc, zwisało nam i powiewało, co się z "naszą firmą" stanie. Robiliśmy za 3,50 na godzinę, plus 1,20 od kursu, litr benzyny kosztował 3,40. Na końcu tej opowieści, Bush Junior podniesie cenę benzyny do 3,80 i wtedy będzie jeszcze śmieszniej. Ale na razie, paliwo stoi po 3,40. Oczywiście kasę na paliwo wyciągaliśmy z własnych kieszeni, bo zwrotów za paliwo współczesny polski kapitalizm nie przewidywał. Wszystko razem, dawało prosty rachunek: ZERO MOTYWACJI. A motywacji, to już współczesny polski kapitalizm nie przewidywał w ogóle. Nasz szef, który w każdym placku pizzy, w każdej łyżce sosu bolońskiego, w każdym zwoju spaghetti, uosabiał polski kapitalizm prosił nas uprzejme do lady. — Panowie! Panowie! — wołał. — Panowie pozwolą na chwilę. — I panowie pozwalali i podchodzili do lady. Wtedy Prezes, pytał retorycznie: Jak tam panowie? — A my, równie retorycznie odpowiadaliśmy: — Dobrze. — Co znaczyło tylko tyle, że czujemy się dobrze, a po za tym, wszystko nam zwisa i powiewa. Zatroskany samopoczuciem swoich pracowników Prezes patrzył na nas podejrzliwie. I to, że tak nas lustrował, że się nam wnikliwie przyglądał, to wcale nas nie dziwiło. Bo z drugiej strony, niby jak miał patrzeć. Niby jak miał patrzeć, skoro wcale nie było dobrze. Z wszystkich firm, które znajdowały się w kąciku gastronomicznym, my, mieliśmy zawsze najmniejszy utarg. — Mam nadzieję — mówił Prezes — że dzisiaj będzie więcej kursów. Wczoraj skończyli roznosić ulotki na mieście. — Taaak, to świetnie! — śpiewał z niedowierzaniem duet dostawców pizzy na telefon. Prezes miał jeszcze nadzieję. Tak jest. Facet łudził się jeszcze, że osiągnie sukces. Że jego przecudnej urody ulotki przebiją inne, konkurencyjne ulotki, rozniosą na strzępy wszystkie obce ulotki, które szwendają się po klatkach, skrzynkach pocztowych i które wiszą na klamkach drzwi w całym mieście. Był święcie przekonany, że nagle on — Prezes — zostanie głównym prezesem od pizzy. Zostanie Wielkim Ojcem Peperoni. Oczywiście nikt z personelu, nikt kto pozostawał przy zdrowych zmysłach — bądźmy szczerzy — nikt poza nim samym, nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Kto by się kłócił z Prezesem? Przecież Prezes miał zawsze rację. Prezes, proszę ja was, to jest prezes. Zarządza, wymyśla, przypuszcza, kieruje i tak dalej. I za to bierze pieniądze. W końcu to jego firma. Poniósł facet koszty, wydrukował ulotki, zatrudnił małolaty, żeby rozniosły je po całym mieście, miał więc święte prawo przypuszczać, że rozwali konkurencję. My — nie mieliśmy. W takich sytuacjach, w sytuacjach odmiennych poglądów na reklamę i możliwości lokalnego rynku, najlepiej jest udawać, że człowiek nie wie o co chodzi. Najlepiej jest stać przed Prezesem, profesjonalnie udając entuzjazm. Jak to robić? W sumie — to bardzo proste. Otóż wtedy, wzrok kierowców, których karmić nie wolno, spadał bezszelestnie na podłogę. Spadał z politowaniem dla pełnego optymizmu Prezesa. Czerwone bejsbolówki z logo "naszej firmy", które trzymaliśmy w rękach i miętosiliśmy z wyraźnym przejęciem. O tak, właśnie tak miętosiliśmy. I wtedy, byliśmy pełni pokory i nic nam nie groziło. Wyglądaliśmy, jak pańszczyźniani chłopi, którzy wiele lat temu, miętosili swoje słomkowe kapelusze, stojąc przed właścicielem majątku. Jeśli chodzi o tradycję, od tamtych czasów miętoszenie wierzchniego nakrycia głowy przez pańszczyźnianych chłopów nic a nic się nie zmieniło — zmieniły się tylko bejsbolówki. Scenę przejętych dostawców pizzy na telefon odgrywaliśmy z Byniem z trzech, zasadniczych powodów. Po pierwsze: żeby Prezes widział nasze pełne entuzjazmu oblicza, po drugie, żeby wiedział, że nie ignorujemy jego zarządzeń i nosimy czerwone czapeczki przecudnej urody, (na które zresztą wydał fortunę) i po trzecie, żeby się od nas odp... czyli żebyśmy mogli wrócić do naszego stolika. Tam czuliśmy się bezpiecznie. Służbowy stolik był jak azyl. Tamtego dnia, w pamiętny wtorek, odegrawszy scenkę powitalną wrócimy do naszego stolika. Bynio pójdzie do kiosku z gazetami kupić krzyżówkę i "Detektywa". Po kilku minutach kombinacji myślowych z długopisem w zębach rzuci pytanie. — Tyy... jak się nazywa zapłakany dyliżans? — Zdaje się, że karawan. — K-a-r-a-w-a-n — literuje Bynio i wpisuje hasło. Odnośnik do komentarza
hoodedman Opublikowano 29 Kwietnia 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 29 Kwietnia 2011 Ja bardzo poproszę o więcej... albo namiary jakieś na tytuł i autora. Pozdrawiam Darek. Odnośnik do komentarza
Mysza Opublikowano 5 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 5 Maja 2011 tak na marginesie a propos ciągu dalszego - to czy Ktoś ostatnio w ogóle widział Belfegora , bo chyba zaginął w jakiejś akcji Odnośnik do komentarza
DragonFire Opublikowano 9 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 9 Maja 2011 Właśnie, na to samo zwracam uwagę dzisiaj Myszo! Taki sympatyczny facet. Bez jego osobistości zrobiło sie ponuro tutaj. Odnośnik do komentarza
Mysza Opublikowano 11 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 11 Maja 2011 Taki sympatyczny facet. Bez jego osobistości zrobiło sie ponuro tutaj. Ktoś się chyba już na tym forum wybierał swego czasu do Chęcin - to może czas faktycznie wybrać się w podróż Odnośnik do komentarza
wieslaw531 Opublikowano 12 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 12 Maja 2011 On miał jakiś Internet z problematycznym łączem. Chciał je zmienić. Mam nadzieję, że to tylko TP SA spóźnia się z doprowadzeniem światłowodu do pewnego domu w Chęcinach. I jak to zrobią to wcześniej będziemy czytali posty @Belfegorka niż On je napisze. Na zdjęciach satelitarnych nie widać nic szczególnego. Ale one są aktualizowane rzadko. Odnośnik do komentarza
DragonFire Opublikowano 13 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 13 Maja 2011 Ach, faktycznie, pamiętam. @Mycha, co ty tam piszesz? O co ci chodzi? Odnośnik do komentarza
Mysza Opublikowano 14 Maja 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 14 Maja 2011 (edytowane) @Mycha, co ty tam piszesz? O co ci chodzi? @DragonFire - nawiązałam do TEJ humorystycznej uwagi : Na miejscu księcia L..ka pojechałbym do Chęcin i chętnie odszukał księcia Belfegora w celu użycia cęgów bocznych. ... Zguba się znalazła, więc dodając jedno do drugiego Dalszy ciąg może nastąpić.....w zależności od zapotrzebowania.+Ja bardzo poproszę o więcej... albo namiary jakieś na tytuł i autora. pewnie teraz CDN Edytowane 2 Sierpnia 2011 przez mycha69 Odnośnik do komentarza
Anonim8 Opublikowano 28 Sierpnia 2011 Autor Zgłoś Udostępnij Opublikowano 28 Sierpnia 2011 Zguba się znalazła, więc dodając jedno do drugiego pewnie teraz CDN Tak. Zguba się znalazła i w tym tygodniu nastąpi aktualizacja tekstu. W imieniu autora dziekuję za zainteresowanie. Odnośnik do komentarza
switch48 Opublikowano 29 Sierpnia 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 29 Sierpnia 2011 Belfegor czy przewidujesz dalszy ciąg tej prozy ??? pzdr Odnośnik do komentarza
DragonFire Opublikowano 29 Sierpnia 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 29 Sierpnia 2011 Tak, taki dalszy od dalszego... Odnośnik do komentarza
Rekomendowane odpowiedzi
Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto
Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.
Zarejestruj nowe konto
Załóż nowe konto. To bardzo proste!
Zarejestruj sięZaloguj się
Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.
Zaloguj się